Po wyjściu, no oczywiście, że to trzeba mieć beniowe szczęście, no po prostu i najzwyczajniej w świecie KAT się do mnie przyczepił. Najsampierw chciał mi uciąć głowę, bom ponoć podejrzana o czary, a potem chciał mi "przyjemność" robić na... łożu...? Cóż... polecam materiał zdjęciowy na obaczenie jaki to los chciał mi zgotować... :(
Kiedy już udało nam się wymknąć z rąk "uroczego" KATA, dla poprawy nastroju i podniesienia swojego ego, wzięłyśmy udział w festynowych konkursach. Mojej koleżance całkiem dobrze szło. Trafiła z łuku w tarczę. I to nawet dwa razy. Ja ino raz i to w nogę od stojaka tarczowego (niestety nie uwiecznione na zdjęciu, a szkoda. Powiesiłabym na ścianie i zależnie od sytuacji mówiła sobie: "jesteś boska, taka celność, nono..." lub "......." wzdychając z bezsilności). Dzidą do główki kapusty umieszczonej na pieńku nawet dorzuciłam, lecz niestety, kapusta była chyba jakby trochę żywa i umykała przed moimi ciosami. Malowany na desce dzik też uszedł z życiem. Cóż, dobrze dla mnie, że nastały czasy marketów. Toż ja wiecznie głodna bym chodziła!!!
A dalsze plany wycieczkowe jak zwykle posypały się. Za dobrze się siedziało w knajpce. Za dobre jedzonko. A na efekty nie trzeba było długo czekać. Podziwianie sztolni przez zamknięte kraty wyczerpało nas doszczętnie. Jednak nie na długo. W drodze powrotnej powstał następny WIELKI PLAN WYCIECZKOWY :)
Bardzo katowski topór...
Tu jest miejsce na zdjęcie tarczy łuczniczej i kapusty. Niestety, cyknęłam je nie swoim aparatem i czekam na wymianę zdjęciową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za odwiedziny i pozostawienie znaku po sobie w postaci komentarza. Pozdrawiam serdecznie :)